Nasze wakacyjne plany kształtowały się i przybierały różne formy. Najpierw był plan - tydzień w Szwajcarii + tydzień w Londynie. Potem stwierdziliśmy, że Londyn tuż przed Olimpiadą nie jest najlepszym pomysłem, w związku z tym padło na dwa tygodnie w Szwajcarii. A ja siedząc i planując wymyśliłam krótką wycieczkę do Włoch. Z pierwotnego planu, plażowania w rejonie Genui, wyszedł pomysł przeniesienia się na drugą stronę kraju - w kierunku Wenecji. Po rozmowach ze znajomymi i przejrzeniu przewodników postanowiliśmy się zatrzymać w rejonie jeziora Garda i stamtąd wybrać się do miasta na wodzie.
Przyznam szczerze, że nigdy mnie nie ciągnęło do Włoch. Jednak uważam, że są takie miejsca, które powinno się w życiu zobaczyć, o ile jest taka możliwość.
Wczesna pobudka, zapewniona między innymi przez narastający upał w namiocie, szybkie śniadanie i w drogę. Koszmarny ruch na autostradach. Sposób w jaki jeżdżą Włosi to czysty dramat! Mało kto pamięta, że istnieje coś takiego jak kierunkowskaz albo że od prawej się nie wyprzedza. Szczęśliwie udało się dojechać bez problemów do Mestre, czyli bardzo miejskiej i przemysłowej części Wenecji położonej na lądzie. Tuż przy dworcu znajduje się spory parking, który jest o połowę tańszy niż ten na wyspie, postanowiliśmy z niego skorzystać i pojechać dalej pociągiem. Bilety za 1,20 euro trzeba skasować na dworcu :) Po 10 minutach byliśmy na miejscu. Opuściliśmy dworzec Santa Lucia i weszliśmy w tłum, w słońce, w gwar i czar, którego Wenecji nie można odmówić. Wycieczkę rozpoczęliśmy od zakupu mapy oraz sałatki owocowej w kubeczku. Spacerowaliśmy kilka godzin. Pierwszą część spaceru odbyliśmy głównym "szlakiem" przy Canal Grande, czyli wybraliśmy jedną z najgorszych opcji - większość turystów się porusza tą drogą pełną sklepików i straganów z pamiątkami, między którymi królują wenecki maski. Spotykając po drodze wiele gondoli dotarliśmy do placu San Marco, gdzie chwilę odpoczęliśmy na schodach pałacu (później przegoniła nas straż miejska, bo nie wolno siedzieć). Kolejki i niechęć do zwiedzania wnętrz nas odstraszyły, więc postanowiliśmy zawrócić i poszukać miejsca, w którym moglibyśmy zjeść dobry obiad. Przyznam szczerze, że w menu szukałam tylko jednego dania - pasty z owocami morza. Znalazło się takie miejsce, bardzo tłoczne, bardzo głośne i niesamowicie smaczne. Jedno z najlepszych dań, jakie jadłam w życiu - tagliatelle z krewetkami, różnymi małżami i pomidorami.
Eccellente!
Po obiedzie ruszyliśmy w kierunku dworca. Postanowiliśmy jednak wybrać mniej uczęszczane uliczki i to było świetne posunięcie, bo zgubiliśmy tłumy. Oczywiście czym byłby dobry obiad bez deseru - a co lepszego we Włoszech niż
gelato? Granita! Czyli deser w postaci półpłynnego, słodkiego lodu. Z kubeczkiem cytrynowej i malinowej ochłody poszliśmy dalej. Po kilku godzinach spacerowania wróciliśmy na dworzec, wsiedliśmy w pierwszy lepszy pociąg (chyba wszystkie z Wenecji SL zatrzymują się w Mestre) i ruszyliśmy z powrotem w kierunku Gardy.
obiad po męsku,
czyli spaghetti bolognese
a do tego stek (pół krwisty, jak się okazało)
Mam nadzieję, że kiedyś będę miała okazję wrócić do Wenecji. Najlepiej na wiosnę lub późną jesień, żeby uniknąć takich tłumów i z funduszami, żeby przepłynąć się gondolą oraz kupić wenecką maskę pełnych rozmiarów, bo od lat ogromnie mi się podobają. I wiem, że jeśli się tam wybiorę to znów poproszę w restauracji o makaron z owocami morza :)
***
A my już szczęśliwie wróciliśmy do domu :) Zastając wysprzątane mieszkanie i nowy zamek w drzwiach (na szczęście dwa pozostałe nie zostały zmienione). Do tego lodówka znów zaczęła nieco się rozmrażać i moczyć podłogę, a piecyk gazowy twardo odmówił współpracy w zapalaniu.
Na szczęście wszystko udało się opanować, a w lodówce czekała na nas karpatka od Rodzicielki ;)
PS Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam.
PS2 Zdjęcia się lepiej ogląda, jeśli klikniecie w pierwsze i poczekacie aż się załadują.